Wieliszewski Cross Lato

20170626_065449.jpgPo raz trzeci w tym roku biorę udział w lokalnym biegu, który jest organizowany na zasadach „cztery pory roku”. Biegłem Zimę, Wiosnę a teraz Lato. Uwielbiam tę imprezę! Jest w niej coś magicznego, co sprawia, że z przyjemnością zapisuję się na kolejne edycje.

Podobnie jak za każdym razem, na bieg zapisałem także syna. Długość trasy go trochę trwożyła, ale nie przestraszył się tak bardzo, jak na zimową edycję. Ponieważ uczestniczymy razem w zajęciach cross’owych, przygotowałem mu treningi biegowe tylko na dwa tygodnie przed biegiem. Nic wielkiego – tak aby tylko rozruszać nogi. Może właśnie dlatego Hubi miał takiego stresa? 🙂

Pogoda była bardzo przyzwoita – nawet może troszkę za ciepło. Osobiście nie mogłem narzekać. Organizacyjnie – „w dechę!”. Dzięki temu można było przyjechać na 30 minut przed biegiem, bez problemu zaparkować na wydzielonych parkingach (co wielu ignorowało), odebrać pakiet bez kolejek i mieć czas jeszcze na dobrą rozgrzewkę.

Impreza raczej kameralna – niecałe trzysta osób biegających (nie liczę pozostałych: rowerzystów i młodszych biegaczy). Dla mnie to plus. I nie chodzi o zajęte miejsce, bo pomiar czasu, pomimo użycia firmy Czasomierzyk, był dość luźny – na starcie nie było systemu pomiaru czasu startu. Czyli każdy ma tylko jeden wynik, niezależnie od tego jak daleko stał od startu (brak czasu netto i brutto). Nie był to dla mnie jednak jakiś problem. Plan miałem prosty: doprowadzić Hubiego do mety całego i zdrowego. Założyliśmy więc czas 6:00 min/km i ruszyliśmy w trasę.

19441667_1430098393740129_5118234901127249149_o.jpg

Początek jak zwykle był nieco nudnawy i stresujący – przynajmniej dla mojego syna. Pierwsze kroki postawione na asfalcie dodatkowo potęgowały zbliżający się upał, więc miało się wrażenie, że dobiec będzie bardzo ciężko. Gdy dobiegliśmy do lasu sytuacja zmieniła się – było dużo chłodniej niż na otwartej przestrzeni, ale też niestety dużo ciaśniej. Ustawiłem się więc na tempo Huberta, aby to on dostosowywał się do swoich możliwości – w końcu takiego dystansu jeszcze nie biegał. Wyprzedzałem więc tylko wtedy, gdy on wyprzedzał i przyśpieszałem tylko wtedy, gdy on przyśpieszał.

Nie minęły dwa kilometry, gdy przekonaliśmy się o malowniczości trasy. Właściwie to mam na myśli ukształtowanie terenu, które tu w okolicach Legionowa bywa usiane już wygasłymi wydmami. Ostre podbiegi, wąskie ścieżki, niebezpieczne zbiegi, kałuże atakujące znienacka oraz gałęzie próbujące za wszelką cenę zrealizować swój życiowy postulat oczy-wiście. Słowem: wymagająca trasa. Przez to też odpuściliśmy założone tempo i biegliśmy tak, jak nam trasa i inni biegający pozwalali na to (niestety ciągle zdarzają się tacy, którzy przechodzą do marszu i pozostają na jedynej ścieżce, blokując innych biegnących).

Większość trasy prowadziła przez las – dzięki temu nie odczuwaliśmy tak bardzo upału, który nieporadnie skradał się tego dnia i miał ochotę nas zaatakować. Kręte ścieżki lasu pozwoliły nam go chyba jednak wykiwać 😉

Na około dwa kilometry przed metą jedna z biegaczek poprosiła o wodę. My ciągle mieliśmy spory zapas izotonika, więc poleciłem Hubiemu biec dalej, a sam zatrzymałem się, aby dziewczyna mogła zaspokoić pragnienie, które wyraźnie było widoczne już na twarzy, w postaci wielobarwnych plam bladości i „przepalenia”. Biegaczka była tak zmęczona, że propozycja pozostawienia jej butelki spotkała się z odmową: „nie dam rady tego donieść do mety – dziękuję, zabierz resztę”. Pozwoliłem więc jej dopić, tyle ile trzeba, po czym puściłem się pędem za synem.

Huberta już nie dogoniłem, pomimo ciągłego zwiększania tempa, które zwiększałem systematycznie, ciągle myśląc, że nie odskoczył raczej zbyt daleko. Jednak zejście nawet poniżej 5:00 min/km nie dało mi szansy na dogonienie. Może gdybym wiedział, że teraz mamy się ścigać – to miałbym większą szansę 🙂 Jakby na to jednak nie patrzeć, dzięki temu wybiegowi biegowemu udało nam się końcówkę zrobić na mocnym tempie – bardzo przyjemnie wyprzedza się na ostatnich kilometrach 😉

19417348_1430203953729573_7690367598356182629_o.jpg

Na mecie czekały na nas medale oraz wielka balia wody, gdzie można było się schłodzić nawet w całości. Hubi jeszcze „konsultował” bieg ze swoją koleżanką a ja udałem się posiłek: tradycyjnie spagetti + ciasto drożdżowe (moje ulubione!). Dodatkowo można było poczęstować się wodą, bananem i nektarynką – pycha!

Później spotkałem jeszcze dwóch sąsiadów, z którymi dość mocno się zagadaliśmy. Nie poszliśmy nawet na dekorację. Wtedy nawet mi to nie przeszkadzało. Na następny jednak dzień okazało się, że mój los został wyciągnięty i „nagroda pocieszenia” mi przepadła… ech życie, życie!

Ale życie, jak to życie – idzie dalej. A już za 30 dni Ultramaraton Powstańca 1944. Oczywiście nie biegnę 64km – złożyliśmy drużynę i pobiegniemy w sztafecie. Mi przypadnie ok. 27km (chyba, że znajdziemy jeszcze jednego chętnego na odcinek 8km). Już nie mogę się doczekać 🙂


4 myśli w temacie “Wieliszewski Cross Lato

  1. Uwielbiam czytać Twoje wpisy o bieganiu! Kolejny raz podziwiam, że biegłeś z synem. Zachowanie z podaniem wody – jak najbardziej fair play, ja też pomagam na trasie 🙂
    Ja teraz biegnę Garmin Ultra Race – 24 km we wrześniu i to będzie mój pierwszy górski. Powodzenia na odcinku ultra! 🙂

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz